2010: Warszawa - Kowno - Ryga - Tallin - Sankt Petersburg - Miednoje - Moskwa - Smoleńsk - Katyń - Kijów - Lwów - Warszawa
Pierwszy krok: pomysł wyprawy do Rosji zrodził
się w sylwestra jak robiłem podsumowanie 2009 i co bym mógł zrobić w
2010. Plan wyprawy to trasa: Warszawa - Kowno - Ryga - Tallin - Petersburg - Miednoje - Moskwa - Katyń - Kijów - Lwów - Warszawa - ok.
5000 km w 10-14 dni.
Drugi krok: dzieci dały w prezencie mapę samochodowa Rosji i okolic.
Trzeci krok: zamieściłem na różnych forach anons o wyprawie i
poszukiwaniu chętnych. Tylko dwie osoby zainteresowane wyjazdem jedna
to Teresa (pozdrawiam) ale zupełny świeżak i Wiktor z Lubaczowa
oddelegowany do Lwowa.
Start z Warszawy planuję na 13 czerwca w poniedziałek (białe noce w Petersburgu).
Skład ekipy:
Ja na vulcanie a Wiktor na roadstarze.
Moje moto po przeglądzie już w maju, wiza wklepana do paszportu,
czytam wszystko co piszą w internecie na temat Rosji i odpraw celnych. W
opisach z granicy króluje papierkomania, pieczątkomania za które
trzeba wnosić przeróżne opłaty. Dojadę to zobaczę.
Ostatnie zakupy
na moto bazarze, telefon od Wiktora kupić na cito opony bo łyse.
Udaje się mi kupić tylko tylną i umówić wymianę na rano w poniedziałek.
Wiktor przyjeżdża ze Lwowa w niedzielę wieczorem.
Dzień pierwszy - poniedziałek 13.06
Zaczynamy od wizyty w serwisie na wymianie opony. Na starcie mamy 4
godziny opóźnienia oraz deszcz. Z Warszawy wyjeżdżamy o 12. Wyszków - Łomża - Augustów - Kowno. O 20 kwaterujemy w motelu a mota do garażu (po 20 euro od osoby) motel prowadzi Ormianin.
Dzień drugi - wtorek 14.06
Poranek pochmurny, wietrzny i chłodny i bez pokrowców w drogę. Kierunek Ryga. Drogi poza miastami dobre, prawie zerowy ruch. Do
Rygi dojeżdżamy ok. południa. Parkujemy na parkingu strzeżonym i
zwiedzanie Starego Miasta. Wszystko zadbane choć parę ruinek
znalazłem. Bardzo drogo. Ruszamy dalej i tu problem - brak
drogowskazów na wyjazd z miasta. Plączemy się, ulice kiepskie, spory
ruch. W końcu życzliwa dusza z puszki wyprowadza nas poza Rygę na
szosę do Tallina i zawraca do miasta. Słońce, jedziemy, tankujemy,
jemy, odpoczywamy. Droga przebiega na zatoką ryską. Widoki piękne,
spotykamy Niemca na BMW, który jest w drodze do Murmańska.
Wjeżdżamy
w Tallin. Wszystkie znaki przeszkadzają dojechać nam do Starego
Miasta. Po ich złamaniu nie ma problemu. Zwiedzanie, fotki i znowu
wyjazd z miasta stwarza problem. Brak oznakowań i dziurawe ulice. Ale
poza miastem droga jak stół i zero ruchu. Jedziemy. 21 widno, 22
widno, 23 widno, 24 widno. Czas na spanie. Motel z knajpą prowadzona
znowu przez Ormianina (domek z bali 35 euro).
Dzień trzeci - środa 15.06
Pobudka. Słonce. Pakowanie, śniadanie i w drogę. Z drogi widać zatokę. W jakiejś wsi stacja jak z PGR i tu problem za dolary niet za euro
niet tylko ichnia waluta, wymiana toże niet .Proponuję nieśmiało kartę. Charaszo. Udało się - nie musimy pchać sprzęta do Narvy.
Granica z Rosją. Nad granica góruje zamek. Odprawa estońska szybka a my
na czoło kolejki i czekamy na wjazd na most graniczny. Dusza na
ramieniu jak przeżyję tę biurokrację. A tu szok odprawa błyskawiczna,
celnicy z nami wypełniają deklaracje celne. Żadnych opłat. Rosyjska
flaga na maszt. Szczastliwej darogi słyszymy na wyjeździe z zony
granicznej.
Pierwsza wymiana walut i porównanie cen. Benzyna tania
jak woda mineralna ok.2,5 PLN, jedzenie porównywalne. Asfalt i brak
ruchu zachęca aby pogonić nasze kuce po rosyjskiej ziemi i nagle heble
na maksa, niema asfaltu tylko dziury w dziurach. Jedziemy 20-30 od
prawa do lewa szukając mniejszych dziur i tak przez kilkanaście km. Tak
jak się zaczęły dziury tak się skończyły, ale droga jest już tylko
przyzwoita. Zatrzymujemy się na obiad, ja tradycyjnie barszcz i
pielmieni. Wychodzimy a tu deszcz. Zakładanie jednoczęściowego okrycia
na motocyklowe wdzianko to dla mnie duże wyzwanie. Ale udaje mi się.
Pani z obsługi wybiega i daje Wiktorowi rosyjską flagę żeby nie był
gorszy ode mnie. Ruch coraz większy. Pamiątkowe foto przy tablicy
Petersburga. Do tej pory jak my mamy postój i przejeżdża bajker, to
zatrzymuje się z pytaniem w czym może pomóc, nie tylko lewa w górę.
Petersburg wita nas korkami. Szukamy noclegu wg mapy miasta. Żadnych
drogowskazów ani reklam hotelu. Koniec języka za przewodnika i
wjeżdżamy w blokowisko. Jest blok taki sam jak inne bloki mieszkalne,
bez szyldu. To jest hotel a w nim normalne mieszkania z pełnym
wyposażeniem. Dostajemy mieszkanie jednopokojowe z kuchnią za 2100
rubli/dobę. Na oko zmieściłoby się 5-6 osób. Motocykle na strzeżonym
parkingu spięte wspólną liną. Nasze pokrowce do suszenia. Północ i
jeszcze jasno. Ustalamy plan na jutro.
Dzień czwarty - czwartek 16.06
Pobudka o 6. Słońce i wiatr, krótki marsz do trolejbusu, przesiadka w metro i zaczynamy zwiedzanie:
Meczet
Dom Piotra I
Krążownik Aurora
Twierdza Pietropawłowska
Place i Parki
Ermitaż
Pałac Zimowy
Cerkwie
Czysto, asfalt równy. Nogi coraz bardziej wchodzą w tyłek. Bardzo dużo
milicji i innych służb mundurowych. Dużo turystów z Niemiec.
Podziwiamy kanały i jak władza jeżdżąc w obstawie radiowozów paraliżuje
skrzyżowania. Jedziemy metrem nad zatokę a tu bałagan graniczy z
luksusem. Znowu metro, trolejbus i hotel .
Dzień piaty - piątek 17.06
Pobudka o 7. W planie Carskie Sioło i kierunek Moskwa. Błądzenie przy
wyjeździe z miast to już tradycja, tablice są ale parę metrów przed
skrętem i nie zawsze nam się udaje na nie zareagować pilnując własnych
tyłków. Tu panami drogi są kierowcy puszek a reszta to pył marny.
Jesteśmy w Carskim Siole. Park ogromny a rezydencja powala. W oryginale
na złocenia zużyto ponad 100 kg dukatowego złota a teraz kilkaset
litrów farby.
Tym razem próba wyjazdu na szosę moskiewską kończy
się naszym rozdzieleniem i szukaniem nawzajem. Dobrze że Wiktor stanął i
czekał to go w końcu znalazłem. Szosa moskiewska prosta z dobrym
asfaltem na trzech pasach, bardzo ruchliwa. Środkowy pas co 1 km
zmienia kierunek, dzięki czemu nie ma problemu z wyprzedzaniem kolumn
tirów. Dużo milicji i radarów, raz nawet błysnął nam po oczach.
Mijane wioski drewniane i prawie wyludnione. Późnym popołudniem
dojeżdżamy do Miednoje. Nekropolia zadbana. To miejsce robi wrażenie.
Znajduję tabliczkę z nazwiskiem stryjecznego dziadka. Za ogrodzenie
rozbabrana budowa czegoś. We wsi chcemy zrobić zakupy i przy prędkości
60 km/h zaliczamy wyrwę. Myślałem ,że tył mnie wyprzedzi. Dobra droga
stępiła naszą czujność. Sklepy zamknięte, ale młodzi na skuterach mówią
że nas zaprowadzą do sklepu. Ruszamy przez wieś, skręcamy, zaczyna
brakować asfaltu a bloki obok nie mają nie tylko drzwi ale i okien, droga prowadzi w krzaki i zaczyna robić się nieciekawie. Wyjeżdżamy z
krzaków na otwarte pole na którym stoi jakiś rozwalający się barak
przed którym grupa wytatuowanych młodych karczków. Z duszą na ramieniu
podjeżdżamy a nasi przewodnicy mówią, że tu jest sklep. Wchodzę i słyszę
jak moja szczeka uderza o podłogę. W środku normalny supermarket z
wózkami z doskonałym zaopatrzeniem. A ja tylko chleb i chodu aż się za
nami zakurzyło.
Zmęczenie daje o sobie znać i na 160 km od Moskwy
stajemy na stacji Lukoilu. Sprzęt przed wejściem spinamy linką pod
okiem ochroniarza, a my namiot rozbijamy z tyłu na trawniku.
Dzień szósty - sobota 18.06
Rano szok, namiot stoi pomiędzy tirami, nie słyszałem żadnego hałasu.
Słońce. W drogę. Wjeżdżamy do Moskwy. Ruch bardzo duży, pięć pasów
zapchane. Wiktor jedzie pierwszy prawym pasem i widzę jak samochód
omija mnie poboczem i próbuje wepchnąć go pod samochód obok. Sygnał, światła, hamulce i tym razem opatrzność czuwała. Próbujemy dojechać
na ul. Małagruzińska do katolickiej parafii z polskim proboszczem. Tu
motocykliści tylko trąbili ale żaden nie stanął i nie zaproponował
pomocy. Po dwóch godzinach błądzenia jesteśmy na miejscu. I mamy
kwatery. Po południu w metro i do centrum. Plac Czerwony z wiecznie
żywym, Łubianka, kościół na ul. Mała Łubianka ? jedyny czynny w
Moskwie za Stalina i tylko dla korpusu dyplomatycznego, cerkiew
Zmartwychwstania. Kreml już zamknięty. To zostawiamy na jutro rano.
Koniec dnia i spać.
Dzień siódmy - niedziela 19.06
Jedziemy
metrem znowu do centrum, kupujemy bilety i zdobywamy Kreml, cerkiew
koło cerkwi, pęknięty dzwon i Car Puszka największa armata świata,
która ani razu nie wystrzeliła. Wracamy po mota i w drogę na Smoleńsk.
Tradycyjnie gubimy się na rozjeździe ale tylko jeden raz. Droga gorsza
niż z Petersburga, nie ma dziur tylko łaty. Pod Smoleńskiem na stacji
benzynowej bajker rysuje dokładną mapę jak dojechać do miejsca
katastrofy i do Katynia. Faktycznie jest bardzo precyzyjna. Dojeżdżamy
bez problemu. Przy szosie pierwsze miejsce pamięci z wieńcami i
zniczami, szarfy tylko po rosyjsku. Idziemy w głąb nie ogrodzonego
terenu. Wychodzimy na skraj pasa, skręcamy w lewo i przez krzaki
wychodzimy na pas skopanej ziemi szer.ok.100 m i dł. ok. 400 m. to jest
to miejsce. Na początku pasa od strony szosy drzewka mają połamane
wierzchołki. Z boku tego pasa równolegle biegnie droga z płyt
betonowych. Przy niej leży głaz a wokół znicze i kwiaty. Widać że dawno
nikt tu nic nie składał ani nie palił zniczy. Z boku stoi radiowóz z
milicją. Chwila modlitwy i zadumy nad losem.
Kierunek Katyń.
Zdążyliśmy przed zamknięciem. Nekropolia jest podzielona na dwie części:
rosyjską i polską do których prowadzą oddzielne bramy. Nie ma Polaków,
jedynie my i kilkoro Rosjan. Cisza aż w uszach dzwoni. Architektura
cmentarza podobna jak w Miednoje.
Kierunek Briańsk. Zmęczenie
zmusza do szukania noclegu. Zero moteli i stacji benzynowych, niewiele
wsi, droga jak wymarła. Zatrzymujemy się w jakiejś wiosce. Wiktor
jedzie na rekonesans w boczną uliczkę. Za chwile trąbi, jadę. Mała
chałupka, ogrodzona z malutkim podwórkiem na którym ledwo mieszczą się
dwa mota i pies na łańcuchu. Dla namiotu jest tylko miejsce na trawniku
przy samej ulicy. Właściciel bardzo nieufny. Ale dzięki i za to.
Padamy. Rano tylko słyszę jak coś jedzie jak ktoś idzie i rozmawia, ale
to nam nie przeszkadza.
Dzień ósmy - poniedziałek 20.06
Pobudka. Słońce. Rano gospodarz zaprasza nas na śniadanie. Opowiada o
sobie a my o sobie. Żegnamy się i w drogę. Kierunek Ukraina. Tankujemy w
Brańsku jak zwykle pod korek. Po przejechaniu ok. 30 km Yamaha
Wiktora zaczyna dymić i tracić moc. W kawie wszystko ok. Stajemy.
Pustkowie, tylko pola i żadnej żywej duszy. Co się dzieje? Paliwo?
Niemożliwe. Jeden ma problem drugi nie. Dzwonię do Uploada (dzięki).
Radzi zmienić paliwo. Wiktor zostaje pilnować mota, ja łapię stopa i
jadę następne 30 km do następnej stacji. Okazuje się, że to stacja tej
samej sieci RUSSOWNIEFT. Rozmowa na temat złego paliwa w tej sieci
panie skwitowały, że w obłasti smoleńskiej to złodzieje (Brańsk to
smoleńska obłast). I zaczęło się szukanie kanistra. Na stacji nie ma,
w moto sklepie tez nie ma. Idę dalej. Jest coś na kształt kuźni
skrzyżowanej z warsztatem samochodowym specjalizującym się w technice
motoryzacyjnej ZSRR. Bingo jest kanister, właściciel tegoż naczynia
pożyczy a nawet mnie zawiezie. Jedziemy moskwiczem, ja trzymam drzwi
bo się nie zamykają a kierowca deskę bo lata po całej kabinie.
Dojeżdżamy. Wiktor się opala. Temu do dobrze. Kierowca ma nawet pompkę
do spuszczania paliwa, niezłe ustrojstwo, przynajmniej nie muszę pić
benzyny. Spuszczamy benzynę koloru żółtego a zalewamy białego. Tą żółtą
nasz wybawca zalewa do siebie. Odpalamy i dymiąc jedziemy do
warsztato-kuźni na czyszczenie świec w gwiazdce. Świece czarne jak
smoła. Jeszcze załapujemy się na błogosławieństwo klienta popa.
Tankujemy pod korek i w drogę. Gwiazdka odzyskuje power. Wjeżdżamy na
szosę Moskwa - Kijów. Asfalt znowu super. Dookoła tylko pola, lasy i
właściwie prosto. Gdzie granica nie wiadomo, żadnej tablicy
informacyjnej. W szczerym polu przy szosie stoi kilka budynków i to już
granica. Szybka odprawa i jesteśmy na Ukrainie. I znowu droga prosta i
pola, zero ruchu, zero stacji benzynowych, dziwne ale to droga
międzynarodowa. Po ponad 100 km hotel dla tirowców (100 hrywien za
dwie osoby). Można się wykąpać.
Dzień dziewiąty - wtorek 21.06
Kierunek Kijów. Słońce. Szukamy kantora wymiany walut i stacji
benzynowej. Znajdujemy kantor i dojeżdżamy na resztkach paliwa do
stacji. Kijów przejeżdżamy tranzytem (2 lata temu byłem). Problemy jak
zwykle z właściwym wyjazdem. Wiktor prowadzący mija rozjazd, jak go
gonię to dwie terenówki z prawej i lewej zaczęły mnie ściskać,
musiałem obudzić resztę moich koników. Moto wyrwało jak rakieta i zaraz
po heblach bo byłem na zderzaku puszki przede mną. I dopiero wtedy
mnie i siebie zobaczyli. Opatrzność czuwała. Dalej to spokojna jazda.
Dobra droga na przemian z remontowaną. Po południu dojechaliśmy do
miasta Korzec. Ostatnie miasto II Rzeczpospolitej i miejsce pierwszej
ofiary agresji sowieckiej w 1939 r. Zanim trafiliśmy na kwaterę
próbowałem motocyklem udawać kozicę (ostry podjazd pod górkę najeżony
dołami i kamieniami - taki skrót). Skończyło się na wizycie u
tamtejszego mechanika bo zaczepiłem i zerwałem cybant z przewodu od
układu chłodzenia. Wniosek jest jeden: moje moto jest pojazdem
asfaltowym a nie mocno terenowym. Nocleg na plebani Parafii św.
Antoniego. Proboszczem jest ksiądz góral z Zakopanego. Człowiek
zaakceptowany i lubiany przez wielowyznaniowych mieszkańców miasteczka.
Czego przykładem jest reportaż w lokalnej gazecie z odpustu w parafii.
Gadamy do późna.
Dzień dziesiąty - środa 22.06
Zostało tylko 300 km do Lwowa i spokojna jazda. Bez atrakcji. Nocleg we Lwowie.
Dzień jedenasty - czwartek 23.06
Pożegnanie z Wiktorem, który zakończył swoje wyprawę i powrócił do
służby a ja na przejście w Korczowej. Kolejka przed zoną. Powolutku
dojeżdżam do bramy. Zostaję wpuszczony bez problemu i znowu powolutku
pomiędzy samochodami dojeżdżam na początek kolejki. Brak odpraw bo
przejście za odprawami do polskiej zony zablokowane pojazdami już
odprawionymi przez Ukraińców puszkami. Ale mnie odprawiają i znowu
powolutku jadę pod polski szlaban. Wychodzi młoda w mundurze i mówi
"czego bez kolejki" - jestem w domu. Na wszystkich granicach było
miło - proszę, dziękuję, szerokiej drogi i bez kolejki a tu "czego
bez kolejki". Po stronie ukraińskiej 6 min. a po polskiej 60 min.
Wieczorem melduję się w domu.
Przejechaliśmy 4800 km, średnie zużycie 5,2l/100km, wydałem 700 $.
BYŁO WARTO